Nie wiem czy zostałam przez kogoś otagowana, ale na pewno przez tych, którzy do tagu zaprosili wszystkich, którzy wyrażą taką chęć, więc napiszę Wam coś na temat swoich noworocznych postanowień związanych z kosmetykami!

I tu już nie chodzi tylko o te pielęgnacyjne, ale kolorówkę również! Moja kosmetyczna szuflada zapełniona jest po brzegi wszelkiej maści kosmetykami, z którymi coś muszę zrobić. Część oddaję siostrze, ale to wciąż jest pod tym samym dachem ;). Niedługo chyba więcej rzeczy wrzucę na wymiankę i jeszcze więcej w końcu zużyję!

Nie to, żebym je jakoś namiętnie obgryzała, ale gdy mam stresujący okres, zwłaszcza na uczelni, to moje paznokcie są w naprawdę opłakanym stanie... Obgryzam je okropnie, łącznie ze skórkami... W nowym roku nauczę się z tym walczyć, nawet w stresujących chwilach.

Po ostatnich zabiegach doszłam do wniosku, że moje kręcone, przesuszone włosy uwielbiają oleje, dlatego teraz, najlepiej przed każdym myciem (a to tylko dlatego, że myję włosy co parę dni a nie codziennie) będę na kilka godzin lub na noc zostawiać olej na włosach. Kiedyś mi się za to odwdzięczą.

Jestem leniem totalnym i nie lubię się smarować. Twarz jednak zawsze traktowałam jakimiś kremami, ale zwykle lekkimi. Teraz jednak moja skóra domaga się większego nawilżenia. Od nowego roku będę jej słuchać i dam jej to, czego sobie życzy ;).

Zauważyłam, że stan mojej skóry jest o wiele lepszy gdy stosuję kosmetyki naturalne... O włosach już nie wspominając!

To tylko pięć noworocznych postanowień kosmetycznych, mam nadzieję, że wytrwam. A Wy? Jakie macie?

Postanowiłam upiec piękne pierniczki! Ja wiem, że pierniczki powinno się robić około dwa tygodnie przed Świętami, ale nawet jak są twarde, to mają wyśmienity smak! Jestem fanką korzennych zapachów i smaków, więc od czasu do czasu pochrupuję sobie moje pierniczki, które jednak nie są dla mnie... ;)

Do nadania kształtu pierniczkom użyłam foremki, która była dołączona do jakiegoś kartonu do robienia kruchych ciasteczek z Gellwe. Serduszka i inne wycinałam sama nożem. Wyszły krzywo, wiem, ale odnoszę wrażenie, że cały w tym urok.

Już 27 grudnia br. w Drogeriach Natura pojawią się nowe, fantastyczne lakiery! Jak oglądam ich zdjęcia, to dosłownie ślinka mi cieknie na ich widok! :) Są naprawdę piękne i jeśli ktoś zdążył zaopatrzyć się w lakiery z serii Oriental Dream, to sądzę, że te na pewno będą pięknie współgrać z nimi!

Przedstawiam Wam najnowszą serię Fantasy Glitter!

Lakiery te będą idealne na Sylwestra i zbliżający się karnawał. Poza tym tego typu wykończenie ostatnio jest bardzo modne i nic dziwnego! Bo to bardzo ładne i rzucające się w oczy wykończenie.

A Wam jak się podoba najnowsza kolekcja? Dodam jeszcze, że jedna sztuka lakieru kosztuje 5,49 za 7 ml produktu.

Już dawno temu wspominałam o premierze nowej kolekcji My Secret, czyli o Denim Love. Dziś chciałabym zaprezentować Wam ją z bliska. Z tego, co mi wiadomo jeszcze spokojnie dostaniecie ją w Drogeriach Natura, mimo faktu, że premiera odbyła się już 22 września.

W swoich zasobach mam dwa potrójne cienie oraz dwie kredki. Teraz napiszę kilka słów o każdym z tych produktów.

315 WALK AT SUNSET: Jak dla mnie to idealne połączenie kolorystyczne. Delikatny pastelowy róż, do tego lawendowy fiolet i na koniec dość mocny brąz. Kolory są dobrze napigmentowane (jednak środkowy fiolet już nieco mniej), ale według mnie najlepiej sprawdzają się solo na powiece.

314 DAYLIGHT: Biel, szarość i granatowy. Bardzo ładne połączenie kolorów. Jakość cieni dość dobra, podobna jak wyżej omawianych.

Cena: 8,99 zł.

Posiadam odcień 8 BLUEBERRY (góra) oraz 9 PLUM (dół). Kredki są dobre jakościowo, mają niezłą pigmentację, aczkolwiek na oku już wypadają nieco gorzej. Mimo wszystko jednak chętnie po nie sięgam, bo są dość trwałe, ale z góry mówię, że nie mam problemów z odbijaniem się kresek ;). Do tego są w ładnych odcieniach. Moim faworytem jest odcień nr 9.

Kredki są całkiem w porządku, można zrobić nimi przyjemny makijaż dzienny. A tak prezentuje się swatch kredek (od lewej: 8, 9)...

Cena: 8,49 zł.

Od dłuższego czasu trwa wielki boom na naturalne kosmetyki... Większość z nas, zanim kupi kosmetyk, zwłaszcza pielęgnacyjny, dokładnie analizuje jego skład... Niestety, wciąż zbyt dużo drogeryjnych produktów ma niezbyt przyjazne naszej skórze związki chemiczne. Dlatego na rynku pojawiły się firmy oferujące zupełnie naturalne składniki do pielęgnacji naszego ciała! Każdy może sobie stworzyć coś dla siebie, wybierając z ogromu składników...

Dziś przedstawię Wam dwa z z nich. Oba można nabyć w sklepie internetowym marki Fitomed!

W swoich zasobach mam hydrolat różany oraz olej ze słodkich migdałów. Oba przychodzą do nas w takich oto buteleczkach, jakie widzicie na powyższym zdjęciu. Tak naprawdę obie buteleczki miały taką samą zakrętkę (tzn. taką, jaką widzicie przy oleju ze słodkich migdałów) - atomizer do hydrolatu przykręciłam sobie od buteleczki po zużytym toniku do twarzy, co znacznie ułatwia jego aplikację.

Jeśli chodzi o same opakowania, to są jak najbardziej poręczne, niezrozumiałym jest jednak dla mnie fakt, że buteleczka, w której znajduje się olej jest przezroczysta... Oleje pod wpływem światła niestety tracą swoje właściwości, dlatego producent zaleca trzymanie obu produktów w kartoniku, które otrzymałam wraz z produktami. Nie lepiej byłoby po prostu umieścić olej w zaciemnionej buteleczce? ;)

Skład obu produktów jest oczywiście w stu procentach naturalny! Na kartonikach widnieją takie oto etykiety.

Teraz powiem może kilka słów na temat każdego z tych produktów... Krótki opis oraz moje własne przemyślenia.

*NNKT - niezbędne nienasycone kwasy tłuszczowe, czyli kwasy tłuszczowe, które są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania organizmu ludzkiego, a nie są przez niego wytwarzane.

**Oleje tłoczone na zimno wytłacza się w specjalnie do tego skonstruowanych prasach ślimakowych, zachowują wszystkie właściwości odżywcze i naturalny aromat (którego jednak w przypadku oleju ze słodkich migdałów brak).

Olej ze słodkich migdałów bardzo przypadł mi do gustu i wiem, że jak skończy mi się to, co posiadam na pewno kupię kolejny. Tego oleju używałam do metody OCM, na suche skórki, na włosy (zarówno do olejowania ich, jak i do nakładania po umyciu niewielkiej ilości na końcówki, celem ich nawilżenia), do zmywania makijażu (bez obecności innych olejów, samodzielnie), do nawilżania twarzy... W każdej z tych ról spisał się świetnie! Generalnie moje zainteresowanie olejami wzrosło, ale wiem, że do tego będę czuć specjalny sentyment.

Cena: 15 zł./150 ml

To pierwszy hydrolat, którego w ogóle miałam okazję używać. Stosuję go zawsze po myciu twarzy spryskując ją dokładnie. Następnie, zanim jeszcze hydrolat się wchłonie smaruję moją skórę kremem. Przyznam, że efekty naprawdę są bardzo dobre. Skóra jest nawilżona i odnoszę również wrażenie, że poprawił się jej koloryt. Wody różanej używam również na inne partie ciała oraz jako mgiełkę do włosów, w tej roli też sprawdza się całkiem nieźle.

Cena: 15 zł./150 ml

Jeśli chodzi o same względy wizualne, to olej ze słodkich migdałów (po prawej stronie) ma żółty odcień i jest zupełnie bezzapachowy, a hydrolat różany (po lewej stronie) z kolei jest bezbarwny, zaś jego zapach jest naprawdę bardzo przyjemny.

Gdzie kupić?

Oba produkty (i mnóstwo innych) znajdziecie w sklepie internetowym marki Fitomed.

Podczas zimowych przymrozków zwykle siedzimy w domu, dlatego chcemy, aby te chwile były jak najmilsze... Dzisiaj chciałabym Wam zaprezentować jeden ze sposobów jak taki chłodniejszy wieczór można sobie bardzo skutecznie umilić!

Wczoraj przyszły do mnie produkty z Zapachdomu.pl! Bez chwili wahania postanowiłam wypróbować jeden z nich, a była to woskowa tarta o zapachu pt. Kremowy Karmel.

Każda woskowa tarta owinięta jest w folię, na której widnieje naklejka z informacją na temat zapachu. A po zdjęciu folii tarta prezentuje się w ten sposób...

Tarty swoim kształtem są przystosowane do specjalnych podgrzewaczy tej samej firmy, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby woskowe tarty pokruszyć i uzupełnić nimi zwykłe, dostępne w większości sklepów kominki zapachowe. W takowy zaopatrzyłam się w miniony weekend w Drogerii Natura za ok. 8 zł. i póki co jestem z niego zadowolona.

Mój kominek jest miniaturowych rozmiarów, dlatego pokruszyłam do niego jedną czwartą woskowej tarty, co i tak było według mnie dość sporą ilością. Spokojnie można wrzucić jeszcze mniej. Po odpaleniu bezzapachowego tea lighta (choć mój był zapachowy, ale stał nieodpalany na półce przez kilka miesięcy i stał się bezzapachowy :P) już po kilku minutach pokruszony wosk się roztapia wydobywając z siebie niesamowity, karmelowy zapach!

Woń utrzymuje się naprawdę długo... Wczoraj wieczorem zrobiłam sobie małą aromaterapię i do tej pory czuć w pokoju karmel. Muszę porządnie wywietrzyć pomieszczenie, jak będę chciała wypróbować nowy zapach.

Producent poleca łączenie ze sobą kilku zapachów, co według mnie jest całkiem dobrym pomysłem, jeśli ktoś potrafi to robić ;). Niektórzy po prostu nie mają takie wyczucia, a inni wręcz przeciwnie. Sądzę, że jednak można poeksperymentować bo koszt jednej tarty to 6 zł., co nie jest wysoką cenę jak za tego typu, bardzo wydajny produkt.

Gorąco polecam Wam woskowe tarty firmy Yankee Candle. Możecie je kupić w sklepie internetowym Zapachdomu.pl, który serdecznie polecam ze względu na szeroki wybór zapachów i akcesoriów oraz czas realizacji, który przeszedł moje najśmielsze oczekiwania!

Dodam jeszcze od siebie, że nieużywane tarty, które są napoczęte warto zawinąć w jakąś folię, żeby nie straciły zapachu i trzymać je w miejscu, gdzie nie ma dostępu światło! Ja trzymam je w szufladzie z ubraniami, przy okazji ładnie pachną.

Jak już większość z Was doskonale wie... Mam słabość do róży! I z tej okazji dzisiaj takowy właśnie Wam zrecenzuję. Po raz kolejny będzie to kosmetyk marki Golden Rose, tym razem z całkiem nowej serii (bo niedawno wyszła na rynek kosmetyczny), z której dostępny jest jeszcze puder.

Róż jest zapakowany w standardowe, plastikowe opakowanie. Wygląda całkiem przyzwoicie i takie w istocie jest. Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać na jego temat ;). Generalnie na plus.

W palecie jest aż dziesięć odcieni! Każdy więc znajdzie coś dla siebie. Ja posiadam numerek 06 CANDY PINK, czyli tak zwany cukierkowy róż. Bardzo dobre określenie. Na policzkach prezentuje się bardzo ładnie i daje niezwykle naturalny efekt. Nie zawiera drobin i jest zupełnie matowy.

Konsystencja różu jest dość mocno zbita, dlatego na pędzel nakładamy minimalną ilość, dzięki czemu można stopniować efekt, co według mnie jest zaletą, choć lubię miałkie róże.

Jeśli chodzi o trwałość, to jest naprawdę okej. Trzyma się właściwie cały dzień, aż do demakijażu, co uważam za spory sukces, choć to zapewne też kwestia samego podkładu, na który kładziemy róż.

Kosmetyk jest idealny jeśli ktoś chce otrzymać efekt porcelanowej laleczki - jasna, jednolita cera, do tego mocno i dokładnie wytuszowane rzęsy no i ten właśnie róż na kościach policzkowych. Plus ewentualnie kreski na powiekach i na ustach błyszczyk lub mocniejsza szminka - co kto woli. Uwielbiam taki makijaż i często go wykonuję, z użyciem tego różu oczywiście.

Produkty Golden Rose kupicie w osiedlowych drogeriach, wyspach w centrach handlowych oraz w sklepie internetowym http://goldenrose-styl.pl. Ponadto zapraszam do polubienia strony na Facebooku - http://facebook.com/goldenrosestyl.


Cena: 18,90 zł.

Poczwórnych paletek z Sensique używałam kilka ładnych lat temu. Zużyłam je do cna i bardzo mile wspominam. Za to już od piętnastego grudnia w Drogeriach Natura (czyli od jutra) będziecie mogły zakupić nowe wersje kolorystyczne poczwórnych paletek z Sensique, z serii Glamour Palette.

Nowe odcienie to 109, 110 i 111. I tak prezentuje się cała kolekcja:

Jak Wam się podobają te paletki? Używacie? Cena jednej paletki to 9,99 zł.

Jakiś czas temu otrzymałam do testowania produkty włoskiej firmy Instituto Ganassini, które są przeznaczone do cery tłustej i trądzikowej... Przyznam jednak, że niestety (albo i stety ;)) nie należę do grupy docelowej, ponieważ nie mam ani tłustej cery, ani trądziku. Niedoskonałości pojawiają się na mojej twarzy tylko od czasu do czasu, ale uważam, że mimo wszystko jednak wtrącę swoje trzy grosze na temat tych kosmetyków.

Do testowania otrzymałam trzy produkty w formie próbek - żel oczyszczający, kuracja przecwitrądzikowa, emulsja do cery trądzikowej.

Producent zaleca stosowanie żelu oczyszczającego codziennie - rano i wieczorem. Następnie przez okres około trzech do czterech tygodni stosowanie kuracji przeciwtrądzikowej i potem w celu złagodzenia emulsji przeciwtrądzikowej... A teraz o wszystkim po trochu...

Producent obiecuje zmniejszenie zaczerwienień, usunięcie niedoskonałości i ujednolicenie cery. Szczerze mówiąc po wykorzystaniu wszystkich próbek nie zauważyłam takiego działania.

Krem całkiem przyjemnie pachnie i z tego, co widzę ma dość przyjazne opakowanie, które umożliwia higieniczną aplikację produktu, ale chyba tutaj kończą się jego zalety.

Moją skórę nieco przesuszył, choć nie było tragedii. Nie mogę jednak mieć mu tego za złe, bo w końcu przeznaczony jest do skóry tłustej i trądzikowej, ja takowej nie mam, może niech wypowiedzą się właścicielki cer, które należą do grupy docelowej i stosowały te kosmetyki? Byłoby naprawdę miło ;).

Czy usuwa niedoskonałości? Nie wiem! Podczas stosowania tego specyfiku na mojej twarzy nie gościły żadne niespodzianki, więc całkiem możliwe, że on pomógł im zapobiec, choć głowy za to nie dam sobie uciąć ;).

Cena: 38,13 zł./30 ml.

Producent mówi, że Emulsja ta jest przeznaczona do codziennej pielęgnacji skóry mieszanej, tłustej i skłonnej do zmian trądzikowych. Dzięki wyselekcjonowanym składnikom  aktywnym  nawilża, reguluje wydzielanie sebum i zapobiega powstawaniu zmian trądzikowych.

Opakowanie emulsji jest dość przyjemne i również jest to tubka, która umożliwia higieniczne wydobycie kosmetyku.

W tym przypadku muszę stwierdzić, że emulsja jest podobna do recenzowanego kremu wyżej, nie zauważyłam jakichś większych różnic. No... Może poza faktem, że nie przesuszyła mi skóry. Nie mogę też powiedzieć, że ją nawilżyła. Po prostu nie zrobiła z nią niczego szczególnego.

Nie ukrywam, że taka postać rzeczy mogła być spowodowana faktem, że otrzymałam tylko 15 ml w próbkach, co według mnie jest zbyt małą ilością, aby wyrobić sobie zdanie na temat kremu do twarzy.

Od siebie dodam jeszcze, że producent pisze, że emulsja ta idealnie nadaje się pod makijaż... Cóż... Polemizowałabym z tym stwierdzeniem, ponieważ jestem zupełnie innego zdania! Musiałam naprawdę długo poczekać, aż dokładnie się wchłonie, gdyż krem ten sprawiał, że podkład zwyczajnie ciemniał! Wy też tak miałyście?

Cena: 34,93 zł./40 ml

Żel do twarzy zamknięty jest w całkiem ładnej buteleczce (a przynajmniej takie mam odczucie patrząc na zdjęcie producenta). Ma przezroczysty kolor, przyjemnie pachnie i dobrze się pieni.

Żel, w porównaniu do kremów, naprawdę bardzo mocno przypadł mi do gustu. Dobrze myje, nie podrażnia cery, nie ściąga jej mocno i jest dość wydajny. Chętnie zaopatrzyłabym się w pełnowymiarowe opakowanie ponieważ jest to jeden z lepszych żeli, jakie przyszło mi używać.

Ten produkt jest jak najbardziej godny polecenia dla właścicielek nie tylko skóry tłustej czy trądzikowej, ale także mieszanej i normalnej!

Cena: 29,27 zł./200 ml

I to by było na tyle jeśli chodzi o moją opinię na temat produktów Bio Clin. Przyznam, że choć kremy średnio przypadły mi do gustu, to żel jak najbardziej, uważam, że jest godny zainteresowania i mogę z czystym sumieniem Wam go polecić.

Produkty Instituto Ganassini możecie kupić w sklepie internetowym http://sklep.ganassini.pl.

Zdjęcia produktów pochodzą ze strony internetowej http://sklep.ganassini.pl.

W ostatnią środę postanowiłam skorzystać z Dnia Darmowej Dostawy i zamówiłam sobie kilka półfabrykatów do tworzenia biżuterii hand-made. Kiedyś coś tam składałam z tych koralików, ale porzuciłam hobby na długi, długi czas. Zachciało mi się jednak stworzyć coś swojego i oryginalnego.

Zrobiłam więc sobie m.in. bransoletkę z, powiedzmy sobie, zawieszkami, która prezentuje się tak, jak widzicie poniżej.

Wiem, że może nie wygląda jakoś ekskluzywnie, ale jak na tak niski koszt wytworzenia i krótki czas, to jestem zadowolona z efektu. Jedynie baza bransoletki mogłaby być ładniejsza. Aktualnie jestem na etapie poszukiwania nie-rzemienia, tylko takie pseudoskórzanego warkoczyka jako baza. Wiecie można, gdzie takowe można zakupić?

Z reszty, która mi została zrobiłam sobie cztery pary skromnych kolczyków, które prezentują się tak...

Kubeczki z nożyczkami i długopisami, jako swojego rodzaju symbol kreatywności ;).

Dzbanki (czajniczki?) bo uwielbiam pić herbatę!

Grzebyczki... Wiecie, że ja myślałam, że to są muffiny? :P No ale grzebyczki też ładne.

Skrzypce... Nie to, żebym umiała grać na skrzypcach (moja mama za to tak), ale bardzo spodobał mi się ten motyw i przyznam, że należy do moich ulubieńców!

Co sądzicie o tego typu biżuterii? A może jesteście w stanie zaproponować mi jakieś sklepy z elementami do biżuterii hand-made? :)

Swojego czasu miałam małą awersję do produktów wypiekanych, o czym już chyba jakiś czas temu wspominałam. Całe szczęście, że owa awersja zniknęła już jakiś czas temu, bo przez to poznałam naprawdę wiele interesujących produktów! Należy do nich m.in. dzisiaj omawiany róż do policzków marki Golden Rose, czyli Terracotta Blush-on.

Odcień, który posiadam ma numerek 05 - piękna brzoskwinka z drobinami. Wybaczcie porysowane opakowanie, ale naprawdę często używałam tego różu i nosiłam go w kosmetyczce wraz z innymi produktami. Sądziłam, że opakowanie nie przetrwa zbyt długo, a tu proszę... Przemiła niespodzianka! Jedynie plastikowe wieczko się porysowało, no i tylna naklejka ze składem.

Jak już wspomniałam odcień 05 to brzoskwinia ze złotymi drobinami. Drobiny te jednak nie są bardzo widoczne na policzkach. Owszem, róż daje delikatny połysk, ale bliżej mu jednak do matu, co bardzo sobie cenię.

Róż ten jest dość trwały i ładnie prezentuje się na kościach policzkowych. Ma neutralny odcień i raczej trudno zrobić sobie nim krzywdę. Jest trochę miałki i nieco się pyli podczas nakładania go na pędzel, ale nie ma tragedii. Mimo wszystko jest bardzo wydajny. Używam bo już dość długo a jeszcze nie widzę zużycia.

To mój zdecydowany faworyt ostatnich tygodni i wszystkim Wam go serdecznie polecam. Jeśli będziecie miały okazję zajrzeć na stoisko Golden Rose, to obejrzyjcie go sobie. Z tej serii jest jeszcze kilka innych ciekawych odcieni róży.

Produkty Golden Rose kupicie w osiedlowych drogeriach, wyspach w centrach handlowych oraz w sklepie internetowym http://goldenrose-styl.pl. Ponadto zapraszam do polubienia strony na Facebooku - http://facebook.com/goldenrosestyl.

Cena: 23,90 zł.

O cieniach Sensique mówiłam już przy okazji jednej z zapowiedzi, która pojawiła się w tej notce. Poza tym na blogach innych dziewczyn był wysyp postów na temat tychże produktów. Uważam, że nie bez powodu, bo są warte uwagi.

Z tej serii posiadam aż dziewięć odcieni (dostępnych jest dwanaście). Cienie utrzymane są w dość neutralnej tonacji kolorystycznej, co bardzo mi odpowiada ponieważ w zasadzie tylko takich kolorów używam w ciągu dnia.

Odcienie, które posiadam mają numerki... Pierwszy rząd od góry, od lewej: 101, 102 i 114. Drugi rząd od góry, od lewej: 117, 122, 128. I ostatni rządek, trzeci od góry, od lewej: 129, 131, 132.

Cienie między sobą różnią się pigmentacją. Jeśli chodzi o trwałość, to spisują się całkiem nieźle, zwłaszcza na bazie. Teraz omówię kolory i pokażę Wam małe swatche.

Na poniższym obrazku widzicie odcienie (od lewej): 101, 102 i 114.

101: To perłowa biel, idealna do rozświetlania kącików oczy czy łuku brwiowego. Cień pozostawia na powiece perłową poświatę, dzięki czemu z powodzeniem może być używany również jako rozświetlacz.

102: Jeden z moich ulubieńców z tej serii. To czysty beż o satynowym wykończeniu. Idealnie nadaje się do dziennego makijażu typu nude. Ponadto bardzo często używałam go samodzielnie aby odświeżyć spojrzenie. Jest naprawdę przydatny.

114: Przyjemny fiolet o satynowym wykończeniu. W nieco cieplejszej tonacji niż zwykłe fiolety. Może to bardziej śliwka? ;) Ciężko określić. Dość dobrze napigmentowany, ładnie się rozprowadza na powiece.

Kolejna seria... Tym razem odcienie (od lewej): 117, 122 i 128.

117: To mój kolejny faworyt (chyba najczęściej przeze mnie używany cień ostatnich tygodni ;)). Idealnie nadaje się pod łuk brwiowy i na całą powiekę. Ma w zasadzie matowe wykończenie. Daje bardzo naturalny look, świetnie odświeża spojrzenie i idealnie współgra z odcieniem mojej skóry. Takie cieliste odcienie są naprawdę przydatne. Mój numer jeden! Bez tego cienia nigdzie się nie ruszam ;).

122: Bardzo ciekawy odcień. Jest dość miałki, ale ja lubię takie cienie. Świetnie prezentuje się na oku. Również często używałam go solo na powiece. Ładnie podkreśla niebieską tęczówkę i daje perłowe wykończenie w postaci tafli. Naprawdę piękny odcień.

128: Cień nie w moim stylu, ale za to nadaje się do robienia nim kresek mokrym lub zanurzonym w jakimś fixerze pędzelku. Kilka razy tak go użyłam i sobie chwalę. Odcień dość podobny do numerka 114, ale zdecydowanie chłodniejszy.

I ostatnia trójeczka cieni, czyli (od lewej): 129, 131 i 132.

129: Co prawda nie przepadam za zieleniami na moich powiekach, ale ten odcień uwiódł mnie swoim kolorem ;). Nie nakładałam go na powiekę jako cień-cień, tylko podobnie jak nr 128 - przy pomocy fixera jako kreskę i wyglądał naprawdę ładnie. Ma piękne, satynowe wykończenie.

131: Miedzianorudy odcień. Całkiem fajny, lubię go nakładać na całą powiekę. Ma dobrą pigmentację i ładnie podkreśla niebieską tęczówkę. Dobry do makijażu na dzień.

132: Cień, który najmniej przypadł mi do gustu. Jest to mocno perłowa szarość z domieszką błękitu, dla której nie widzę zastosowania. Nie mniej jednak jest to dość ładny kolor o mocnej pigmentacji, co bardzo mi się podoba.

I to by było tyle na temat cieni z serii Velvet Touch marki Sensique. Co o nich sądzicie? Przypadły Wam do gustu? Jakie są Wasze ulubione kolory?

Cena: 6,49 zł.