Haul prosto z Kalifornii
28 sierpnia 2016 godz. 11:50
Pierwszy tydzień sierpnia br. spędziłam bardzo daleko od domu. Miałam okazję odbyć podróż służbową do San Diego w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych. Oprócz obowiązków, miałam również sporo czasu dla siebie, który wykorzystałam między innymi na małe-duże zakupy, którymi dziś Wam się pochwalę.
Chciałabym jeszcze dodać, że jadąc do Ameryki miałam wizję, że obkupię się w niewiadomojakiecudawianki, że nie wystarczy mi wypłaty na te wszystkie rarytaski, a walizka okaże się zbyt mała... No cóż, nic bardziej mylnego. Chodząc po sklepach doszłam do wniosku, że w Polsce jest właściwie to samo, dostępne nawet stacjonarnie. Że nasza polska komuna zakupowa to już przeszłość. Dodatkowo mamy wspaniały wybór polskich kosmetyków, które za oceanem oczywiście dostępne nie są, a te typowo amerykańskie są droższe i prawdopodobnie gorsze od naszych. Co do ubrań, to też szału nie było, przynajmniej w San Diego. W każdym sklepie to samo. Ale mój portfel przynajmniej nie wyzionął ducha. Poza tym samo miasto jest cudowne, ale o tym opowiem Wam innym razem (wciąż obrabiam zdjęcia).
Choć dostępne w Warszawie, to jednak musiałam za tym polecieć aż do Kalifornii, czyli sklep Bath & Body Works. Wciąż mam nadzieję, że otworzą we Wrocławiu albo umożliwią sprzedaż online. W każdym razie zaopatrzyłam się w niemałe zapasy, bo obok BBW przejść obojętnie nie umiałam. Była promocja - 3 + 3 gratis oraz 2 + 1 gratis. Zgadnijcie, z której skorzystałam? ;) Na początku planowałam kupić tylko trzy produkty, ale gdy zaczęłam wybierać, doszłam do wniosku, że kto bogatemu zabroni? Albo raczej kto biednemu zabroni bogato żyć?! I tak do koszyka (a raczej w ramiona, bo oczywiście koszyczka nie raczyłam chwycić u bram tegoż raju) wpadło sześć produktów. Dwie cudowne mgiełki do ciała o zapachu Champagne Apple & Honey oraz letnie cudo z serii Beach Nights o zapachu Summer Marshmallow. Obie pachną nieziemsko, nietypowo i utrzymują się jak klasyczne wody toaletowe. Latem używam codziennie zamiast perfum.
Jeśli już jesteśmy przy lecie, to nie mogło zabraknąć również żeli pod prysznic, które również niemożliwie wręcz kojarzą mi się ze słoneczną beztroską, czyli do kompletu żel z kolekcji Beach Nights o zapachu Summer Marshmallow, a do tego żel pod prysznic o zapachu boskiego drinka Piña colady, czyli Poolside Coconut Colada.
Lato latem, ale za chwilę będziemy mieć i jesień, więc nie omieszkałam zaopatrzyć się w żele z kolekcji jesiennej, padło na Golden Pear & Brown Sugar oraz Sweet Cinnamon Pumpkin. Oba żele mają dość słodki zapach, który mnie totalnie urzekł.
Dodam jeszcze, że w Polsce żele pod prysznic z BBW są pieruńsko drogie (w Stanach zresztą też do tanich nie należą), ale wszystkie wymienione zapachy są już na pewno dostępne w warszawskich sklepach, więc zachęcam tych, którzy mają taką możliwość, żeby pójść i choćby powąchać. Zapachy tej marki są bardzo nietypowe i mocno wpasowują się w mój gust.
W polskim Douglasie leży ich całe mnóstwo. Wielokrotnie miałam ochotę kupić jakiś zapach, ale gdy dowiedziałam się, że będę miałam okazję dostać je u źródła, dałam sobie spokój. W Ameryce kupiłam dwie sztuki - dla mnie wersja EOS Coconut Milk, a dla mojej siostry EOS Blackberry Nectar (nie zrobiłam zdjęcia, ale to ta fioletowo-biała wersja). Oba dostępne w drogerii CVS Pharmacy. Cenowo wychodzi prawie połowę taniej niż w Polsce, więc jestem zadowolona z zakupu.
Muszę przyznać, że mojej siostrze trafił się fajniejszy zapach (i smak), bo mój wcale nie pachnie kokosem (choć niektórzy twierdzą, że jest inaczej), co nie zmienia faktu, że sięgam bo Eoska z przyjemnością. Gości w mojej torebce praktycznie cały czas. Fajnie wygląda i jest dość wygodny w aplikacji. W listopadzie będę miała okazję być na Florydzie, więc na pewno dokupię jeszcze kilka innych zapachów.
A teraz produkt, na którego temat w blogosferze krążą wręcz peany i ody jakież to nie jest cudo nad cudami! Nie przeszłam obok niego obojętnie. Od razu wylądował w moim koszyku. To korektor pod oczy marki Maybelline Age Rewind Effaceur de cernes w odcieniu FAIR. Oczywiście po mojej wizycie w Kalifornii daleko mi do alabastrowej bladości, więc kosmetyk czeka sobie cierpliwie na swoją kolej jesienią i zimą. Pokusiłam się na niego raz (i zbrudziłam przeuroczy aplikatorek) i muszę przyznać, że te wszystkie zachwyty niekoniecznie są bezzasadne.
Korektor ma bardzo fajną gąbeczkę, która mimo wszystko niektórym spędza sen z powiek, bo przecież tego nie da się wyczyścić. No cóż mogę powiedzieć, prawda. Mimo wszystko sam produkt na pewno będzie przeze mnie testowany wzdłuż i wszerz.
Maskara do rzęs marki Covergirl. Słynna, fioletowa, którą x lat temu chwaliła Nissiax83 na Youtubie. Nie jestem pewna czy to dokładnie ten tusz do rzęs wzbudził zachwyt całego Internetu, ale na pewno ta marka. Moja wersja to Lashblast Fusion. W związku z tym, że była promocja (trzeba było jednak posiadać kartę, a że koleżanka z pracy, z którą wybrałam się w podróż do San Diego taką kartę, z racji bycia Amerykanką posiadała, to skorzystałam), że przy zakupie jednej maskary druga była o połowę tańsza, to wzięłam jedną sobie i jedną mojej siostrze (jako drugą wybrałam Clump Crusher Mascara, ale fotek też nie zrobiłam, bo siostra gdzieś upchała swój prezent).
Szczoteczka w maskarze jest bardzo przyjemna w użyciu. Zdecydowanie przypomina te, które znajdziecie w tuszach Max Factora. Nie miałam jeszcze okazji bardziej jej przetestować. Póki co zużywam inne maskary. Ten grzecznie czeka na swoją kolej, aczkolwiek nie powiem, już dwa razy go nałożyłam. Maniaczki kosmetyczne już tak mają, że rączki swędzą do testowania.
W Stanach fajne jest to, że wszystkie produkty zapakowane są w dodatkowy kartonik (poza szminkami), więc mamy pewność, że będzie świeży, a obce łapska w nim nie grzebały. Dlatego tusz, korektor i Eos były szczelnie zapakowane, ale na potrzeby zdjęcia, kartonik poszedł do kubła.
Wraz z koleżanką z pracy odbyłyśmy krótką podróż do outletu w Carlsbad. Większość dostępnych tam marek była niestety mocno ekskluzywna, ale to nie sprawiło, że wyszłam z pustymi rękoma, ha! Trafiły się bardzo korzystne okazje i tak kupiłam sobie piękne sandały na korku marki Nine West (wiem, że to nie jest mocno ekskluzywna firma, ale na polskie warunki dość droga, więc tym bardziej był deal), które są bardzo wysokie, ale za to oryginalne i, o dziwo, bardzo wygodne. Mimo mojej dość szerokiej stopy, wyglądają bardzo ładnie.
Tego dnia akurat była duża promocja na sandały, więc skorzystałam. Nie tylko ja zresztą, bo koleżanka również się obkupiła.
W trakcie zakupów w Carlsbad spotkałam się z jeszcze jedną świetną ofertą i na dzień dzisiejszy trochę żałuję, że nie skorzystałam. Paleta Gwen Stefani z Urban Decay kosztowała dwadzieścia kilka dolarów. Z tego co wiem, w Polsce była kilkukrotnie droższa. Wytłumaczyłam się, że przecież mam mnóstwo cieni i odpuściłam. No cóż, stówka w kieszeni.
Jak widzicie, moje zakupy wcale nie są specjalnie pokaźne, a większość rzeczy łatwiej lub trudniej ale da się znaleźć w Polsce, choćby online. Oprócz tego, co widzicie wpadło trochę słodyczy (różne rodzaje M&M'sów - z masłem orzechowym, z preclem, z chili, do tego uwielbiane przez wszystkich Reesee's), koszulka z napisem San Diego, magnesiki, pocztówki i balsam do ust dla mamy z Burt's Bees. Oczywiście jestem mega zadowolona z wyjazdu i liczę na to, że jeszcze kiedyś tam wrócę, bo Kalifornia to przepiękne miejsce.