Rozświetlenie na sztywno

6 lutego 2016 godz.

Jeszcze całkiem niedawno korektor był dla mnie produktem zbędnym. Wychodziłam z założenia, że przecież mam dość ładną cerę, więc po co go nakładać? Z czasem jednak moja świadomość nieco wzrosła i doszłam do wniosku, że makijaż twarzy wygląda zdecydowanie lepiej z rozświetloną strefą pod oczami.

Dziś będzie o jednym z produktów marki Kobo, czyli Illuminate Cover Stick nr 101 NUDE.


Kosmetyk ten to rozświetlający korektor w sztyfcie zapakowany w czarną, plastikową tubkę. Aby dobrać się do produktu, sztyft zwyczajnie wykręcamy, jak szminkę. Jest dość poręczny, zmieści się w każdej kosmetyczce czy torebce. Ale wiecie... To żadne ajwaj. Korektory z definicji są niewielkich rozmiarów. Mimo wszystko produkt sam w sobie cieszy oko.


Szczerze przyznam, że widząc zapowiedź korektora, byłam go niezmiernie ciekawa i nie mogłam doczekać się momentu, aż będzie mi dane go przetestować. Gdy w końcu trafił w me ciekawskie łapki, przeżyłam niemałe rozczarowanie. Odcień, który posiadam (i z tego, co widzę, jedyny w swej gamie) jest naprawdę bardzo dziwny. Sądziłam, że będę mogła go nakładać na kości policzkowe jako rozświetlacz, ale niestety... Do tego nie nadawał się w ogóle...


Jak widzicie na powyższej fotografii, korektor jest zwyczajnie za ciemny. Niewiele myśląc rzuciłam go w kąt, a na kości policzkowe dalej nakładałam stare produkty zapominając o moim małym rozczarowaniu.

Przeglądając blogi innych dziewczyn, natknęłam się na wpis o tym właśnie produkcie. Autorka opisywała, że nakłada go pod oczy... Cooo?! Obejrzałam zdjęcia i prezentował się naprawdę dobrze... Że też ja wcześniej nie wpadłam na to, żeby właśnie tam go aplikować. Po kilku dniach postanowiłam zrobić test. Wykręciłam go i mając w zanadrzu sporo czasu na ewentualne zmycie makijażu, zaaplikowałam go na skórę pod oczami. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że korektor ten nie jest wcale taki ciemny, jak mogłoby się wydawać, a okolica oczu jest naprawdę nieźle rozświetlona.


Okazało się, że aplikacja korektora w sztyfcie bezpośrednio pod oczy jest o wiele bardziej praktyczna niż tych płynnych. Zwłaszcza, że produkt ma dość kremową konsystencję i nie jest szczególnie tępy. Bardzo łatwo go wklepać. Daje naturalne i rozświetlone wykończenie.

Po aplikacji i roztarciu nie wałkuje się, i nie tworzy nieestetycznego efektu ciasta.



Trwałość mogę ocenić jako dobrą. Oczywiście po wklepaniu palcami bądź innym narzędziem (np. jajeczkiem do korektora) należy go przypudrować, najlepiej pudrem transparentnym. Oczywiście jeśli ktoś ma głębokie zmarszczki to nie ma bata, wejdzie w nie i koniec, ale odpowiednie nakładanie pudru bardzo mocno ograniczy ten efekt.

Jeśli mowa o kryciu, to jestem zadowolona. Dla osób o umiarkowanych cieniach czy przebarwieniach będzie odpowiednim produktem. Zresztą... Oceńcie sami na podstawie poniższych zdjęć.

Tutaj oko saute, bez żadnego makijażu.


Bezpośrednio sztyftem aplikuję na skórę pod oczami i w kąciku, żeby dodatkowo go rozświetlić. Na poniższym zdjęciu widać, że korektor w magiczny sposób zmienił kolor i wcale nie jest taki ciemny, jak początkowo myślałam. Dodatkowo ma dość neutralny kolor - bez różowych czy żółtych tonów.


Całość szybciutko wklepałam opuszkami palców. Oto efekt, jaki uzyskałam...


Jak widać strefa pod oczami jest rozjaśniona, a delikatne cienie przykryte. Później jeszcze go przypudrowałam. To dodatkowo zwiększyło jego trwałość.

A Wy jakich produktów pod oczy używacie? Wolicie płynne korektory, w sztyfcie, czy w słoiczku? A może zwykły podkład czy krem BB Wam wystarczy? Dajcie koniecznie znać.

0 komentarze

Proszę nie wklejać linków do sowich blogów, a także nie pytać czy poobserwujemy się nawzajem! Traktuję to jako spam i takie komentarze od razu zostają usunięte.

Polub na Facebooku

Zblogowani